Londyn inaczej
Chociaż samolotem leciałam już wielokrotnie, to przy każdym starcie towarzyszą mi te same emocje co za pierwszym razem. Podekscytowanie z minimalną domieszką lęku. Jak dla mnie wspaniałe uczucie. Nie inaczej było i tym razem. Start z warszawskiego Okęcia, kierunek Londyn, cel – czysto turystyczny.
Nieco ponad dwie godziny później lądowanie na lotnisku Luton. Stąd do centrum Londynu dzieli mnie już tylko godzina jazdy busem. Drzemię, wiec czas mija mi błyskawicznie. Na miejscu jestem już rześka i wypoczęta.
Stolica Anglii kojarzy się zazwyczaj z Big Benem, Pałacem Buckingham, Tower Bridge, czy neonami na Piccadilly Circus. Od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej, także z rzeszami rodaków przyjeżdżających tu do pracy. Rzeczywiście język polski słyszy się na ulicy bardzo często, tak samo zresztą jak rosyjski, włoski, niemiecki, liczne języki azjatyckie i afrykańskie, no i oczywiście angielski, choć wbrew pozorom ten ostatni nie jest aż tak bardzo dominujący, a przynajmniej nie zawsze lub nie wszędzie. Londyn jest zdecydowanie miastem multikulturowym, niezwykle barwnym i wciągającym. Chociaż odwiedzałam je już kilkakrotnie, nadal mam wrażenie, że zbadałam tylko niewielką jego część, a cała reszta czeka dopiero na odkrycie.
Jednym z moich ulubionych miejsc jest Chinatown, czyli dzielnica chińska. Właściwie jest to kilka ulic w okolicach najbardziej znanej z nich - Gerrard Street. Jej granice wyznaczone są tradycyjnymi chińskimi bramami zwanymi paifang. Przekraczając je wchodzę w dalekowschodni świat. Pełno tu restauracji i sklepów z napisami w języku chińskim oczywiście. Ja jednak zwykle podążam nieco dalej, w stronę uliczek, o których rzadko można przeczytać w przewodnikach. Na jednej z nich – Lisle Street – znajduje się niewielki sklep, w którym zwykle niedrogo kupuję zieloną herbatę. Również i tym razem wyszłam z niego z pokaźnym zapasem mojej ulubionej gunpowder temple of heaven. Prawdę mówiąc to wystarczy mi jej chyba na rok.
Coś dla ciała, coś dla ducha. W Londynie jest bardzo dużo państwowych muzeów, do których wstęp jest wolny, a zbiory pokaźne. Najbardziej znane jest monumentalne Muzeum Brytyjskie z największą na świecie kolekcją skarbów starożytności (zbiory egipskie ustępują jedynie tym z Muzeum Egipskiego w Kairze). Pamiętam, że kiedy pierwszy raz stanęłam obok Kamienia z Rosetty, tego, który umożliwił odszyfrowanie hieroglifów – serce zabiło mi mocniej. I chyba nie tylko mnie, biorąc pod uwagę tłumy, które zawsze gromadzą się akurat przy tym eksponacie. Ale to był dopiero początek. Muzeum jest naprawdę ogromne. Dla jednych będzie to wadą – naprawdę nie sposób obejrzeć wszystkiego w jeden dzień, dla innych zaletą – można przychodzić wiele razy i zawsze zobaczyć coś nowego.
Również warte zwiedzenia jest Muzeum Historii Naturalnej, które mieści się wewspaniałym gmachu w stylu neogotyckim. Wewnątrz wrażenie robi zwłaszcza kolekcja szkieletów dinozaurów. Polecam. Oczywiście jest jeszcze Muzeum Nauki, Wiktorii i Alberta, Galeria Narodowa, Galeria Tate i Tate Modern dla miłośników sztuki współczesnej. Długo by wymieniać, a wszystkie są wspaniałe. Wspomnę jeszcze tylko Muzeum Londynu, które w barwny i pomysłowy sposób ukazuje historię miasta od czasów prehistorycznych, aż po współczesność. Można zobaczyć ruchomą makietę obrazującą wielki pożar z 1666 roku, złotą karocę Lorda Mayora, którą rodzina królewska jeździ jedynie w czasie najważniejszych uroczystości, odtworzony pokój rodziny kupieckiej, ale także wnętrze lochów. Jest tu nawet kręta uliczka z czasów wiktoriańskich ze sklepikami i lokalami usługowymi.
Jedna rzecz łączy wszystkie te obiekty. Większość eksponatów można dotknąć. Nieważne czy jest to wielki granitowy skarabeusz liczący kilka tysięcy lat, czy krzemienne narzędzia pierwszych osadników, czy tylko atrapa jaja dinozaura. Na szczęście coraz częściej także w polskich muzeach organizowane są takie przyjazne wystawy. Ja do dziś pamiętam kiedy jako dziecko byłam z rodzicami w warszawskiej Zachęcie. Wystawa poświęcona była nauce i adresowana była także do młodszych odbiorców. Na ścianie wisiało tam coś na kształt sieci. Bardzo ciekawiło mnie jej faktura, ale gdy tylko wyciągnęłam rękę w kierunku ściany wyrosła przede mną pani pilnująca ekspozycji i surowo mnie zbeształa. Cała ochota na bliższe poznawanie wystawy błyskawicznie mi odeszła. Londyńskim dzieciakom taka sytuacja nie grozi, na szczęście polskim też już chyba coraz rzadziej.
Po męczących wędrówkach po muzeach najwyższa pora uciec do parku. Lubię Hyde Park, bo jest ogromny i można bez problemu znaleźć w nim miejsce, do którego nie dociera szum ulicy. Jednocześnie jest w centrum miasta, wiec dojazd jest do niego bardzo łatwy. Z wyglądu kojarzy mi się z warszawskimi Polami Mokotowskimi, tylko jest kilkakrotnie większy. Ale ta przestrzeń i tłumy młodych ludzi są bardzo podobne. Świetne miejsce, żeby usiąść na trawie i zjeść muffiny. Można siadać spokojnie, bez obaw o czystość swojego odzienia – grzywna za nie sprzątnięcie po swoim pupilu sięga nawet 1000 funtów.
Innym parkiem, w którym można nacieszyć się przestrzenią jest park w Greenwich. Rozciąga się stąd wspaniały widok na drapacze chmur w Dokach i trochę gorszy na centrum. Jednak nie dla samych widoków się tu przyjeżdża. Obowiązkowo trzeba wdrapać się na niewielkie wzgórze do Obserwatorium Królewskiego i stanąć jedną nogą na półkuli wschodniej, a drugą na zachodniej. Bowiem jak zapewne wszyscy pamiętają z lekcji geografii, przez Greenwich przebiega zerowy południk. Jest tu także niecodzienny 24 godzinny zegar, oraz wzorce miar. Trudno oprzeć się pokusie sprawdzenia jak bardzo własna stopa różni się od stopy angielskiej.
Wcześniej czy później przychodzi czas powrotu do domu. Autobus, który miał mnie zawieźć na lotnisko odjeżdżał z okolic Baker Street. Zjawiłam się na miejscu wcześniej, żeby spędzić jeszcze parę chwil w pobliskim Regent’s Park, kolejnym parku na liście moich ulubionych. Rada, którą pozwolę sobie teraz udzielić dotyczy właściwie wszystkich londyńskich terenów zielonych: zawsze warto mieć przy sobie trochę orzechów, albo innych tego typu smakołyków. Dla kogo? Oczywiście dla wiewiórek, których wszędzie jest pełno, są niezwykle wścibskie i chyba nie do końca rozumieją określenie „płochliwe dzikie zwierzę”. Siadając na ławce należy liczyć się z tym, że za chwilę lub dwie pojawi się wiewiórczy zwiadowca i jeśli tylko zostanie należycie obsłużony, zaraz, jak grzyby po deszczu wyrosną przed nami kolejni przedstawiciele tego gatunku. Na próżno jednak szukać wśród nich rudych wiewiórek jakie znamy z własnego podwórka. Szare emigrantki z Ameryki Północnej skutecznie je wytępiły, a ponieważ same nie mają na Wyspach Brytyjskich naturalnych wrogów regulujących liczebność populacji, zaliczane są tu wręcz do szkodników. Ale to wszystko przestaje mieć znaczenie, kiedy te pocieszne gryzonie zaczynają swoje przedstawienie. Akrobacje na płotkach, skoki na ławkę, czy próba odwagi, czyli kto bliżej podejdzie rozczulą absolutnie każdego. Na nic zda się ignorowanie ich. Są nieodłącznym elementem londyńskiego krajobrazu. Tak jak Kraków ma swoje gołębie, tak Londyn ma swoje wiewiórki. Mnie pozostaje tylko poczęstować je orzeszkiem na do widzenia.
AFJ
Dodaj komentarz